Przed jednym z moich kolejnych startów w półmaratonie zadzwonił do mnie… dziś mogę powiedzieć dobry kolega wtedy nie wiedziałem jeszcze jak go nazwać może nawet „natręt”:
– Dzień dobry nazywam się Marcin (nic więcej nie zrozumiałem) dostałem pana numer od Tomka widziałem, że pan jedzie do Legnicy jest pan na liście startowej mógłbym się z panem zabrać? – jaki Tomek, jakie zabrać, kim chłopie jesteś – pomyślałem. Ja mam żonę dzieci a po biegu siup do auta i o trzeciej mam być w domu, bo inaczej żona mnie nie puści na następne zawody za dwa tygodnie na kolejny półmaraton do Szamotuł a tam chcę machnąć życiówkę. Już miałem mu to wszystko streścić, już nawet miałem go zapytać czy nie biega przypadkiem półmaratonu w 2 godziny 30 minut, bo to mnie opóźni w powrocie ale zgodziłem się.
Następnego dnia gościu spóźnił się kilka minut podnosząc mi tętno spoczynkowe niczym najlepsze interwały. Przyszedł a właściwie przybiegł.
– Dzień dobry panu? – zagadnął a ja nie wiedziałem co odpowiedzieć.
– Mi mi mistrzu… jakie panu, część też mam na imię Marcin – wyjęknąłem do mistrza. Nie wiem co odpowiedział, bo moja szczęka musiała opaść z głośnym hukiem, wskoczył do mojego auta.
– Ależ mistrzu ja Ciebie znam – mówiłem do niego pełen euforii z nieprzewidzianego spotkania, informacja dla Ciebie drogi czytelniku ten… mistrz był na pudle każdych zawodów w jakich startował od kilku lat w moim województwie i jak się później dowiedziałem nie tylko w moim województwie. Dla mnie był on mistrzem, oczywiście rozpoznawałem go i widziałem wielokrotnie ale żeby z mistrzem podróżować tam i z powrotem i może jeszcze czerpać z jego doświadczenia, nigdy bym nie pomyślał. Mistrz startował bardzo często, właściwie co weekend i to nieraz zarówno w sobotę jak i niedzielę w różnych zawodach, na różnych dystansach… poza maratonem, ponieważ wiedział, że start na 42 km wyeliminuje go ze startów w następnych tygodniach a starty najwidoczniej były jego pasją. W jednym byłem od mistrza lepszy miałem życiówkę w maratonie a on nie i… chyba nie ma jej do dzisiaj.
Mistrz kolekcjonował puchary czasem wywalczone z międzynarodową konkurencją koperty. Wśród amatorów takich jak ja był postacią poza sportowym zasięgiem. Choć z drugiej strony czy bieganie półmaratonu w 1:10:00 minut to jeszcze amatorstwo? Nie miał samochodu więc niejednokrotnie jeździł na zawody z kolegami lub komunikacją PKP czy PKS. Wniosek z tego, że raczej nie był zawodowcem, bo ci wożą się super autami wraz ze sztabem szkoleniowo-trenerskim. I dla mnie właśnie dlatego Marcin jest Mistrzem.
Uzupełnienie. Doradziłem mistrzowi w jakich butach ma wystartować, bo się wahał i prosił o radę wyobrażasz to sobie mnie amatora… prosił… mistrz o radę. Był trzeci przegrał tylko z obcokrajowcami i to dlatego, że po starcie na wyjściu ze stadionu ktoś upadł i on musiał wyhamować tracąc około 20 s. przez co nie dogonił potem dwójki, która mu uciekła. Dekoracja była opóźniona i jak zwykle nudna bo długa. W domu byłem spóźniony dopiero wieczorem, żona z dzieciakami na rękach w progu wściekła ale… przecież poznałem osobiście mistrza. W jakiej innej dyscyplinie można przeżyć podobną historię? Dodam oczywistą oczywistość, że z mistrzem na dystansie wygrać nie miałem szans ale… trzymałem mu po dekoracji ogromny Puchar (z kopertą) i medal. Mam kolegę mistrza.
Autentycznie wzruszyłem się kiedy Marcin – mistrz zadzwonił do mnie kilkanaście dni po tych zawodach i zapytał mnie jak moje zdrowie, bo przed startem w naszym półmaratonie narzekałem na bóle w boku podejrzewając nawet atak wyrostka robaczkowego.
Bieganie ma różne odcienie czasem bardzo zaskakujące. Marcin to skromny i ambitny chłopak… obyś się nie zmieniał.